„W Polsce piwo można kupić taniej niż wodę mineralną”
Zacznijmy od tego, co widać dość mocno w Pana socialach: e-book „Jeden dzień na raz, czyli 21 dni bez alkoholu”. Dlaczego akurat 21 dni? Czy to już jest taki czas, że w głowie może się coś pozmieniać?
Na początku planowałem 28 dni – brzmiało lepiej marketingowo. Ale podczas pisania zauważyłem, że tematy się powtarzają, więc skróciłem do 21 dni. Dzięki temu całość jest bardziej spójna i wiarygodna. W końcu psychologia to nie matematyka – każdy jest inny, dochodzą cechy osobnicze, czy ktoś nie pije 20, czy 22 dni, nie robi dużej różnicy. Te 21 dni to kwestia umowna.
Jakie są najczęstsze informacje zwrotne, komentarze? Ludzie kupują tego e-booka dla siebie, czy dla kogoś bliskiego?
Myślę, że około 33% e-booków kupuje ktoś dla kogoś – najczęściej kobieta dla mężczyzny. W Polsce to kobiety częściej ratują mężczyzn alkoholików. Jeśli pije kobieta, mężczyzna częściej od niej odchodzi. Czy to kwestia wyrachowania mężczyzn, czy naiwności kobiet? Temat do badań. W każdym razie 33% zakupów to kobiety kupujące dla partnera, a reszta – głównie też kobiety. Szacuję, że 90% kupujących to kobiety. Trudno mówić o 100% pewności, ale może to świadczyć o tym, że kobiety bardziej się wstydzą prosić o pomoc, np. pójść do ośrodka. Panuje też przekonanie, że pijący mężczyzna to problem, ale pijąca kobieta to już tragedia, bo „przecież ma dzieci”.

Społeczeństwo łatwiej akceptuje pijanego mężczyznę na ulicy niż kobietę. Tymczasem problem dotyczy obu płci – w Polsce półtora miliona kobiet pije nadmiernie. Myślałem, że w moich kanałach społecznościowych będzie więcej mężczyzn, a tymczasem 70% to kobiety. Oczywiście niekoniecznie uzależnione – wiele z nich szuka pomocy dla ojców, braci, mężów lub jest DDA.
To kobiety w Polsce bardziej dbają o zdrowie psychiczne. Przekonać 40-letniego mężczyznę do psychologa czy psychiatry to nie lada wyczyn, a kobiety podchodzą do tego bardziej praktycznie – jak do wizyty u dentysty.
Wracając do feedbacku – jasno zaznaczam, że ten e-book to nie ekwiwalent terapii. Nawet najlepsza książka nie zastąpi spotkania z terapeutą, bo nie da informacji zwrotnej. Wielokrotnie podkreślam, że jeśli ktoś czuje, że coś jest nie tak, to diagnozę powinien postawić specjalista. Samodiagnoza w Internecie nie działa.
E-book nie jest dla osób skrajnie uzależnionych. Jeśli ktoś od trzech miesięcy jest w ciągu, powinien iść na detoks, potem na odwyk zamknięty, a następnie leczyć się przez kolejne trzy lata ambulatoryjnie w ośrodku. Ta publikacja jest dla tych, którzy jeszcze nie przekroczyli pewnej granicy albo dopiero ją lekko naruszyli. Zaczynają zauważać, że picie już im nie służy, mają pierwsze straty. Często to osoby wysokofunkcjonujące – prawnicy, lekarze, prezesi – które chcą się upewnić, że „to nie o nich”. I tu wbijam szpilę – okazuje się, że jednak coś jest na rzeczy.
Ludzie reagują różnie. Piszą: „Myślałem, że piję normalnie, ale jednak za dużo. Od trzech tygodni nie piję i widzę różnicę”. Matka przyznaje, że wino stało się dla niej ważniejsze niż dzieci – i to nie kobieta z marginesu, tylko np. pani prezes, lekarka, prawniczka. Ten e-book może otworzyć oczy. Ktoś zakłada, że alkohol to 3% jego życia, a okazuje się, że 50%.
Podkreślam: jeśli ktoś przestaje pić na chwilę, to nie znaczy, że nie ma problemu. Znam ludzi, którzy wytrzymują kilka miesięcy, a potem wpadają w kolejny ciąg. Ten e-book to jest początek czegoś, a nie załatwienie problemu.
Jakie mity o piciu alkoholu najbardziej pana denerwują, wydają się panu najbardziej szkodliwe?
Ciężko wybrać jeden mit, ale na pewno popularny jest ten o czerwonym winie. Mówi się, że „nawet lekarze polecają”, nawet kobietom w ciąży. Krąży opinia, że we Francji ciężarne piją wino. Problem w tym, że tam wskaźnik FAS (alkoholowego zespołu płodowego) jest wyższy niż w Polsce. Marskości wątroby też jest więcej. A FAS to choroba nieuleczalna – terapia może pomóc, ale dziecko już startuje z ogromnym deficytem. Neurochirurgiem raczej nie zostanie. Dobrze, jeśli nie będzie wymagało opieki przez całe życie.
Drugi mit to „zdrowotne” właściwości alkoholu. Na przykład – strułeś się, to napij się wódki. A jeśli masz zniszczoną florę jelitową przez zatrucie, to przecież zabicie kolejnych bakterii tylko pogorszy sprawę.
I jeszcze kwestia piwa.
Chyba 70% Polaków nie traktuje go jak alkoholu. A to ten sam alkohol, co w wódce, denaturacie czy prosecco – różni się tylko smakiem i stężeniem.
Wypicie 8 piw wieczorem to jak pół litra wódki. Sam kiedyś piłem pół litra dziennie i wmawiałem sobie, że to „nie tak dużo”. Dziś wiem, że było. Mechanizmy iluzji i zaprzeczeń działają skutecznie.
Co robić w takiej sytuacji? Powiedzmy, że bliska osoba, mąż, brat, ojciec, żona, przyjaciółka jest w takiej sytuacji, że pije, tkwi w mechanizmie iluzji i zaprzeczeń. Jak postępować z takim człowiekiem?
Chciałaby Pani prostego rozwiązania na bardzo złożony problem. Jestem dopiero na czwartym roku psychologii, ale już znam taką odpowiedź, jak: „to zależy”. Najlepiej, żeby taka osoba udała się do poradni leczenia uzależnień. Problem w tym, że zwykle jest opór i wyparcie. Jeśli proponujemy wizytę u specjalisty, a ktoś odmawia, twierdząc, że nie ma problemu, to fizyczny przymus – np. wylewanie alkoholu – tylko zaogni konflikt. Krzyki, groźby, moralizowanie? Raczej bezskuteczne.
Wszystko zależy od relacji. Od przyjaciółki można się odciąć, od męża już trudniej, ale można też bez naciskania podsyłać wartościowe treści i dawać jasny sygnał: „Kocham ciebie, ale nie twoje picie”. Ostatecznością jest ostracyzm, czyli zabranie bliskości. Może gdy żona faktycznie odejdzie, mąż się ocknie. Tylko trzeba być konsekwentnym – jeśli przez 10 lat groziła odejściem i tego nie zrobiła, trudno oczekiwać, że on w to uwierzy. Na koniec zostaje fundamentalne pytanie: czy chcesz przez 50 lat dźwigać na plecach siebie, jego i jego nałóg? Żadne rozwiązanie nie jest łatwe. Ludzie mają dzieci, kredyty, wspólne biznesy. Ale koniec końców trzeba wybrać: co będzie bolało bardziej – życie z alkoholikiem czy rozstanie?
To jest kolejna złożona kwestia, ale przecież świadomość zdrowotna rośnie: siłownia, catering dietetyczny. A jednak problem alkoholizmu ciągle jest. Dalej muszą powstawać takie e-booki, dalej muszą pracować terapeuci, istnieć ośrodki. Co takiego jest w tym alkoholu? Jakie mechanizmy tak nas trzymają?
Alkoholizm to choroba psychobiospołeczna, czyli wynikająca z wielu czynników. Ale dlaczego ludzie piją? Najprościej – dla przyjemności. Alkohol powoduje wyrzut dopaminy, a dla mózgu to czysta wygoda. Gdyby to nie było przyjemne, nikt by nie pił.
Można oczywiście wytworzyć dopaminę w inny sposób – iść na siłownię, zjeść sushi, uprawiać seks z żoną. Ale po pierwsze, wyrzut dopaminy jest mniejszy, a po drugie – to wymaga wysiłku. Ile energii trzeba włożyć w wypicie 200 ml wódki? Żadnej. A ile w randkę z żoną? Trzy godziny, garnitur, kolacja, kino, 500 zł. I nawet jak będzie fajnie, a wieczór zakończy się udanym seksem, to słabo, bo trzeba czekać.

Alkohol działa szybko, jest tani i dostępny. Ja miałem taką relację z alkoholem, że to był mój przyjaciel, lekarstwo. Niezależnie, czy pada deszcz, czy pokłócę się z żoną, czy mam pracę, czy nie mam.
Pomyślcie – idziecie na urodziny i przynosicie solenizantowi sztangę papierosów. Kuriozum. A alkohol niesiemy. Albo normalizacja picia przy dzieciach. Opiekujesz się dzieckiem, wypijasz dwa piwa – nikt nie widzi problemu. A teraz wyobraźcie sobie przedszkolankę, która o 8 rano na ławce wypija dwa piwa przed wejściem do pracy. Dzwonisz na policję, do TVN24 i robisz z tego aferę. To co tobie daje prawo do opiekowania się dzieckiem pod wpływem, a jej nie? Przecież to ona jest lepiej przygotowana, bo ma studia pedagogiczne.
Pijany człowiek na ulicy nie razi tak bardzo, jak ten, który odmawia alkoholu. Oczywiście trzeźwość powoli staje się modna – ale to w Warszawie, Krakowie, czy Poznaniu. Poza tym wciąż pijemy tak, jak piliśmy.
Przeciętny Polak wypija rocznie 120 litrów alkoholu – 100 litrów piwa, 10 litrów wina, 10 litrów wódki.
Codziennie sprzedaje się 16 milionów piw, z czego 5 milionów między 5 a 12 rano – czyli nie na wieczorne picie, tylko tyle pijemy jeszcze przed hejnałem mariackim. Do tego dochodzi milion „małpek”. Prawda jest taka, że ktoś może mieć inne poglądy polityczne, inną orientację seksualną, może nawet obrażać papieża – i ludzie to jakoś przełkną. Ale jeśli na imprezie powiesz, że nie pijesz, to dopiero będzie szok.
Czyli na poziomie całego społeczeństwa musiałoby się coś zmienić.
Dokładnie. 85% Polaków deklaruje, że pije alkohol, ale tylko 1% przyznaje, że pije za dużo. To idealnie obrazuje nasze społeczne wyparcie.
Każdego dnia policja zatrzymuje około 200-300 osób pod wpływem alkoholu. 2-3 osoby umierają – głównie na zapalenie trzustki, do tego dochodzą choroby neurologiczne czy kardiologiczne.
Lekarze i ratownicy medyczni często mi mówią, że bywają dyżury, gdzie 50-70% pacjentów trafia do szpitala z powodu alkoholu: wypadki, zapalenie trzustki, pobicia.
Czy nas na to stać? Nie. Istnieje mit, że państwo świetnie zarabia na alkoholu. Owszem, wpływy z akcyzy wynoszą około 30 miliardów złotych rocznie. Ale koszty społeczne związane z piciem sięgają 90 miliardów. Ale gdyby teraz przyszedł premier, który by powiedział, że od dzisiaj nie pijemy, to następnego dnia już nie byłby premierem. A na pewno po wyborach. Ja też nie jestem za prohibicją, bo to jest bez sensu. Ale w Polsce mamy 120 tysięcy sklepów sprzedających alkohol. Gdyby było ich np. 50 tysięcy, świat by się nie zawalił.
Kiedyś ze znajomym psychiatrą obliczyliśmy, ile musiałaby kosztować butelka wódki, żeby pokryć koszty społeczne związane z alkoholem. Wyszło nam około 100 zł. Tymczasem wciąż są promocje typu „50 litrów piwa za złotówkę na majówkę”. W Polsce piwo można kupić taniej niż wodę mineralną.
Mówi się, że młodsze pokolenia piją mniej. Robię staż w środowiskowym centrum pomocy psychologicznej i pracuję z młodzieżą w wieku 16-18 lat i faktycznie – dla nich alkohol nie jest dla nich Świętym Graalem, jakim był dla mojego pokolenia. Kiedyś atrakcją wieczoru było kupić we trzech flaszkę i wypić ją za garażami.

Edukacja ma pokazywać, jakie są szkodliwe skutki alkoholu. Bo alkohol kojarzy się z samym dobrem, ewentualnie z kacem. Kac to nie jest największy problem z alkoholem, tylko czubek góry lodowej. Ale problemów psychologicznych, schorzeń neurologicznych, wypadków, nie widzimy, bo po co, na to patrzeć.
Czyli stąd wziął się Coach od Wódki? Żeby edukować i rozwiązywać problem u źródła?
Skończyłem swoją terapię standardowym torem: najpierw detoks przy okazji zapalenia trzustki, potem 6-tygodniowy odwyk stacjonarny, a następnie 3-letnie leczenie ambulatoryjne – grupa wsparcia, terapia pogłębiona i terapia indywidualna w ośrodku w Nowym Porcie w Gdańsku. Już wtedy coraz częściej myślałem o pracy z ludźmi, bo znajomi i znajomi znajomych zaczęli się do mnie zgłaszać – wiedzieli, że nie piję od 3–4 lat, i pytali, czy porozmawiałbym z ich wujkiem albo kimś bliskim. Przeważnie rozmawiałem i dzieliłem się swoją historią, ale w pewnym momencie poczułem, że to za mało. Poszedłem więc na studia coachingowe z elementami psychologii w Sopocie i je skończyłem.
W Polsce nie ma ustawy o zawodzie psychoterapeuty, więc każdy może się tak nazwać i nikt nic z tym nie zrobi. Dlatego mam dużą niezgodę, żeby używać tego tytułu – jestem coachem i pracuję coachingowo. Za rok skończę studia psychologiczne i wtedy oficjalnie będę psychologiem. Na pewno się tym pochwalę. Na razie nazywam się Coachem od Wódki. Znajomi proponowali nazwy w stylu „Trzeźwe Myśli z Wojtkiem”, ale ja chciałem, żeby to było moje – trochę uderzające, trochę prowokacyjne. Może niektórzy pomyślą, że uczę robić drinki. Ale też dlatego „od wódki”, bo kiedy byłem w czynnym uzależnieniu, to właśnie wódka była moim ulubionym napojem. Oczywiście piłem wszystko, co było, ale jak chciałem się po prostu upić, to kupowałem czystą wódkę – nie potrzebowałem whisky ani ginu. Kupowałem i się upijałem.
Od 2,5 roku pracuję jako Coach od Wódki i studiuję psychologię. Za pół roku będę bronił pracę magisterską – oczywiście z zakresu uzależnień. Badam, jakie cechy osobowości sprzyjają uzależnieniu od alkoholu i jakie pomagają z niego wyjść. Jestem w trakcie badań i kiedy się skończą, chętnie się nimi podzielę.
Co do tego wychodzenia: czy potrzeba zapalenia trzustki, żeby alkohol przestał być przyjacielem?
To też jest taki mit – że alkoholik może przestać pić dopiero wtedy, gdy trafi na dworzec, osiągnie totalne dno. Oczywiście, są osoby, które potrzebują tego typu bodźca, by zacząć terapię i zmienić swoje życie – dopiero wtedy, kiedy „pupa marznie im na ławce i jest bezdomny”.
Ale pytanie, czy nie da się tego zrobić wcześniej? Wyobraźmy sobie, że jedzie pani samochodem i coś tam stuka, leci czarny dym z silnika. Przychodzi pani do mechanika, a on mówi: „ale przecież jeszcze jedzie, przyjedzie pani, jak się zatrzyma”. Można naprawić to teraz za 500-1000 zł, albo czekać, aż całkiem się zepsuje i zapłacić za lawetę oraz 9000 zł za naprawę silnika. A może wystarczyło tylko jedną śrubkę dokręcić? Żaden mechanik by tak pani nie powiedział.
Podobnie jest, kiedy idzie pani do lekarza i robi badania. Wyniki pokazują: cukier 200, cholesterol 500. A on mówi: „zaczniemy się leczyć, jak będzie pani miała cukier 500, a cholesterol 3000″. Żaden lekarz tak nie robi. Każdy zaleca, by działać wcześniej, zanim będą jeszcze poważniejsze konsekwencje.
Myślę, że w uzależnieniu jest podobnie. Mój e-book może być narzędziem dla osób, które jeszcze nie sięgnęły dna i nie poniosły aż tak dużych strat związanych z alkoholem, żeby zauważyły, że kierunek, w którym podążają, może prowadzić właśnie do tego „dworca” i picia denaturatu. Można zahamować ten proces wcześniej.
Czy też czasem nie jest tak, że jeśli ktoś nie pije naszej tradycyjnej, polskiej wódki, tylko wino czerwone albo whisky, to wydaje mu się, że nie jest jeszcze tak źle?
W najtańszym piwie dyskontowym i najtańszej wódce znajduje się dokładnie ten sam etanol, co w najdroższej whisky, niezależnie od tego, czy ma 5, 50, czy 500 lat. To kolejny mechanizm wyparcia – jeśli piję droższe, to znaczy, że jest lepsze. To tak, jakby zabić kogoś nożem za 5 złotych, albo japońską kataną za 10 tysięcy. Skutek i wyrok będą te same. To samo z wypadkiem – nieważne, czy samochód kosztował 1000 złotych, czy milion, wyrok prawdopodobnie będzie taki sam.
Kolejny mit to to, że „nie piję mocnych alkoholi, tylko słabe”. Albo, że „nie piję w towarzystwie”, „piję mało, ale często”, „piję bardzo rzadko, ale do oporu”. To wszystko nie ma znaczenia. Ani smak, ani ilość, ani jakość, ani częstotliwość picia nie świadczy o tym, czy masz problem z alkoholem.
Są różne modele picia – niektórzy piją równomiernie, inni raz na jakiś czas, jedni wino, inni wódkę. To nie ma znaczenia. Ważne jest, żeby dostrzec, że alkohol ma dla ciebie większe znaczenie, niż powinien, i zaczyna ci to przeszkadzać.
Na przykład planowanie picia na zasadzie: wiem, że teraz nie mogę, ale za dzień, dwa, trzy się napiję, to też już sygnał alarmowy?
To jest zdecydowanie red flag. Po tym można rozpoznać, czy ma się zdrową relację z alkoholem, czy nie, czy w ogóle o tym myślę. Jeśli jest poniedziałek rano, a ktoś już planuje, co wypije w piątek, to ja bym się poważnie zastanowił. Jeśli już przebiera nóżkami, planuje, co kupi, albo ma alkohol w lodówce i modli się do niej – ciężko to nazwać wolnością i trzeźwością. Taka obsesja picia minęła mi po roku abstynencji. Wcześniej, mimo że już nie piłem, alkohol cały czas chodził mi po głowie: „A może jeszcze kiedyś? Dlaczego nie?”
To była praca nad sobą, terapia. W pewnym momencie przyszedł taki dzień, że pomyślałem: „Wow, dawno nie myślałem o alkoholu”. To uczucie było takie miłe, uwalniające, odżywcze. Teraz, jak wstaję rano, nie myślę, czy dzisiaj się napiję, czy nie – ta myśl w ogóle mi nie przychodzi do głowy. To tak, jak pani rano nie zastanawia się, czy pójdzie na randkę z Ryanem Goslingiem, czy nie. To jest dla mnie tak abstrakcyjna myśl, że ona już do mnie nie przychodzi.
To nie jest dodatkową trudnością? Gdy rozmawia się z osobami uzależnionymi, zajmuje się tym zawodowo?
Też się nad tym zastanawiam, czy moje doświadczenie życiowe to jest wartość dodana, czy nie ma to żadnego znaczenia. Kiedy idzie pani do dentysty, to on nie musiał mieć leczenia kanałowego, żeby je przeprowadzić. Ale w tym przypadku myślę, że jest trochę inaczej, bo to nabiera jakiegoś osobistego wymiaru. Wielu ludzi mówi, że byli u kogoś, ale nie czuli się w ogóle zrozumiani. Jest też niebezpieczne zjawisko, które znam doskonale – mnóstwo kobiet, np. w wieku 40 lat, poszło do psychiatry czy ośrodka leczenia uzależnień, a ci powiedzieli im: „pani jest taka ładna, młoda, na pewno nie ma pani problemu, do widzenia”. To dla alkoholika jest dosłownie woda na młyn. Gdybym ja, pijąc alkohol, usłyszał, że nie mam problemu, to by było.
Ludzie często mnie pytają o moją historię, o to, co można z niej wziąć, co było takie same, a co inne. Ale nie staram się robić z tego jakiegoś klubu spotkań. W tym e-booku to też jest tylko mały ułamek procenta. Zrozumienie jest ważne, ale dobry terapeuta, który nie jest alkoholikiem, także może to zrozumienie dać. Część ludzi woli iść do alkoholika, część do kogoś innego.
Właśnie mówimy o dobrym terapeucie, wcześniej zwrócił pan uwagę, że to jest nieuregulowane. Jak znaleźć dobrego terapeutę? Na co zwrócić uwagę?
Najlepiej, żeby to był terapeuta certyfikowany, po studiach psychologicznych. Obecnie, żeby zostać terapeutą, trzeba być po psychologii lub po studiach w zawodzie medycznym, a następnie ukończyć 4-letnie studium terapii uzależnień. Pytanie jednak, czy tylko terapeuta uzależnień może leczyć uzależnionych? Może to być terapeuta w nurcie behawioralno-poznawczym, psychodynamicznym.
Najważniejsze, to nie bać się pytać o kompetencje. Osoba, która ma czyste sumienie, nie boi się powiedzieć, że skończyła konkretne studia, uczelnię i posiada odpowiednie doświadczenie. Jeśli ktoś unika odpowiedzi, kręci, nie chce pokazać dyplomu albo twierdzi, że zgubił, to może być sygnał, że coś jest nie tak. A kiedy prosi się o fakturę, a terapeuta kręci, to również budzi wątpliwości. Najlepiej, żeby terapeuta miał odpowiednie wykształcenie – studia psychologiczne i studium terapii uzależnień.
Na Zachodzie modny staje się tzw. recovery coaching, choć może modny to nie jest najlepsze określenie. Oczywiście, jeśli ktoś jest skrajnie uzależniony, to nie ma wątpliwości – detoks, ośrodek terapii uzależnień. Jednak jeśli ktoś jest na pograniczu, warto zastanowić się, czy nie może to być właśnie coach zdrowienia, który poprowadzi taką osobę. Na Zachodzie takich recovery coachów jest sporo, w Polsce znam może dwóch. Każdy ma inną drogę. W Polsce w środowisku uzależnionych trwa odwieczny mikrokonflikt: AA czy terapia. Ci, którzy są za AA, mówią, że terapia im nie pomogła, a ci, którzy popierają terapię, twierdzą, że AA jest bez sensu, bo nie ma nadzoru i najważniejsza jest terapia.

Myślę, że warto dawać ludziom większą dowolność w wyborze ścieżki – jeżeli terapia nie zadziałała, można spróbować z coachem, a jeśli to też nie pomoże, zawsze zostaje psychiatra. Ja staram się podchodzić odpowiedzialnie do swojego zawodu, skupiam się na przyszłości, nie na przeszłości, na zasobach, które posiada osoba uzależniona. Większość ludzi, którym pomagam, kieruję do psychiatry. Choć nie mam obowiązku, poddaję swoją pracę superwizji, rozmawiam o przypadkach z osobami, które są doświadczonymi psychologami/psychoterapeutami.
Moja kariera psychologiczna rozpoczęła się późno, bo zacząłem studiować w wieku 37-38 lat. Na moim roku średnia wieku to 39 lat, więc różnica w podejściu do nauki jest zauważalna. Nawet wykładowcy zauważają, że inaczej się studiuje z osobami w takim wieku, a inaczej z 20-latkami. Większość ludzi na studiach psychologicznych to osoby, które mają za sobą odwyki, rozwody, toksyczne związki, PTSD, traumy – czyli mają życiowe doświadczenie i wiedzą, w jakim kierunku chcą iść.
Podsumowując: co by pan powiedział osobie, czytającej ten wywiad, która widzi, że coś z piciem jest nie tak. Co zrobić? Jaki jest pierwszy krok?
Dobrze, przytoczę definicję uzależnienia, choć jest ich sporo. Po pierwsze, robimy coś, co nam szkodzi. Po drugie, wiemy, że nam szkodzi, ale mimo to nadal to robimy. Po trzecie, mimo prób zaprzestania, dalej to robimy. Na przykład, ktoś pije alkohol. Pierwszy punkt – robi coś, co mu szkodzi, czyli już jest spełniony. Po drugie, wie, że nie powinien pić, ale mimo to, to robi. A po trzecie, pomimo prób, wraca do picia. Jeśli tak się dzieje, mamy do czynienia z uzależnieniem.
Często pojawia się też mit, że nie stać mnie na leczenie, terapię. To nieprawda, bo leczenie uzależnień w Polsce jest darmowe i dostępne na dobrym poziomie.
Oczywiście, w zależności od stopnia uzależnienia, najlepiej byłoby skorzystać z odwyku stacjonarnego, zamkniętego. Może „zamknięty” brzmi negatywnie, ale to nie znaczy, że kogoś tam „zamykają”. W każdym mieście powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w praktycznie każdym powiatowym, znajduje się poradnia leczenia uzależnień. To najpełniejsza pomoc, bo obejmuje psychiatrię, terapię grupową i indywidualną. A jeśli ktoś kwalifikuje się na odwyk stacjonarny, również wskazują, gdzie się zgłosić.
Czasami słyszę: „Muszę teraz jechać 20 kilometrów do poradni”. Tak, ale stać cię, żeby pić alkohol i jechać po flaszkę, to myślę, że do poradni też spokojnie pójdziesz. Uzależnieni często stają się trochę „odklejeni”. Pytam: „Ile wydajesz miesięcznie na picie?” – odpowiedź: 1500 zł. A jeśli pójdziesz na 4 sesje terapeutyczne po 200 zł, to i tak oszczędzisz 700 zł. Wydanie 100 zł na flaszkę nie stanowi problemu, ale już na fajne sushi, to boli. Leczenie na NFZ w Polsce jest na bardzo dobrym poziomie, mam dużo sygnałów np. z Wielkiej Brytanii, gdzie Polacy skarżą się, że tam to kuleje. W Polsce naprawdę można znaleźć odwyk. Ludzie często narzekają, że zadzwonili do najbliższego ośrodka, a terminów brak – trzeba czekać trzy tygodnie czy miesiąc. Ale wystarczy zadzwonić do innych ośrodków, np. w Zakopanem, Białymstoku, gdziekolwiek. Jestem pewien, że jeśli poszukasz odwyków po całej Polsce, to na drugi dzień będziesz mógł rozpocząć leczenie. Terminy się zmieniają z dnia na dzień. Dzisiaj może nie być miejsca, ale wystarczy, że ktoś zapije i odpadnie z terapii – miejsce się zwalnia.
Oczywiście, alkoholik powie: „To za daleko, 200 kilometrów”. Jeśli ktoś leci na wakacje all inclusive, to nie przeszkadza mu, że leci tyle kilometrów. Odwyk to nie wakacje. Rodzina nie będzie odwiedzać codziennie – raz w tygodniu, jeśli się uprą, mogą przyjechać te 200 km. Ja sam robiłem odwyk 400 km od domu i to nie ma żadnego znaczenia, gdzie będę trzeźwy. Trzeźwość jest ważniejsza niż odległość. Takim osobom trzeba po prostu powiedzieć: „Na chlanie cię stać, a na odwyk już nie?” Robisz 10 000 km samochodem w miesiącu, ale przejechać 100 km do ośrodka leczenia, to już problem?
Leczenie na NFZ jest naprawdę blisko, wystarczy poszukać. Dobrą opcją jest także AA, chociaż ja nie jestem super zwolennikiem tego ruchu, choć bardzo go szanuję. Plusem AA jest to, że jest dostępne wszędzie – w każdej miejscowości, nawet w małych wioskach. Nie trzeba się zapisywać, można po prostu przyjść. Gdybym teraz postanowił iść na mityng AA, w Warszawie czy Krakowie zawsze znajdę jakiś mityng. Są też mityngi online. Uzależniona osoba może tam po raz pierwszy spotkać trzeźwego alkoholika i zobaczyć, jak on wygląda. W AA nie trzeba podawać żadnych danych, wchodzi się, siada, słucha – jak ktoś chce, to coś powie, jak nie, to wychodzi. To naprawdę proste. Dlatego AA ma swoje plusy, zwłaszcza jeśli chodzi o dostępność i powszechność.
Generalnie, możliwości leczenia są szerokie. Wpisz w Google „mityngi AA”, „mityngi online” czy „poradnia leczenia uzależnień”, a pojawi się cała lista. To nie jest żadna tajemna wiedza. Trzeba po prostu chcieć.