Dlaczego tak często zakochujemy się w osobach, które nas ranią? Co sprawia, że toksyczne relacje bywają tak kuszące, a zdrowa miłość wydaje się… nudna? Psycholog Michał Lebiedź tłumaczy, jak dzieciństwo, styl przywiązania i nieuświadomione schematy wpływają na nasze wybory sercowe. Przyjrzymy się bliżej naszym schematom i emocjom, aby budować zdrowsze, dojrzalsze relacje.
Dlaczego tak często zakochujemy się w osobach, które nas ranią? Czy to pech, ślepy los, czy może nieuświadomiony wzorzec, który nosimy w sobie?
Myślę, że to nie jest pech ani też jakieś fatum, które nad nami krąży, ściągając na nas toksycznych partnerów. Oczywiście, przypadek może tu grać pewną rolę. Jak to w życiu — czasem po prostu trafiamy w nieodpowiednie miejsce o niewłaściwym czasie. Przypadek rządzi naszym życiem bardziej, niż chcemy to przyznać. Spotkanie osoby, z którą coś „zarezonuje” — głęboko, na istotnych dla nas poziomach — to często kwestia farta. I niestety, nawet osoby bardzo świadome, dojrzałe, pracujące nad sobą, mogą nigdy nie zbudować związku, o jakim marzą.

Tylko warto zadać sobie pytanie: jakie to są marzenia? Czy nie są przypadkiem oparte na nierealistycznym wzorcu romantycznej miłości, który podsunęły nam filmy i książki? Jeśli tak, to każda relacja, która nie wpisuje się w ten schemat, może wydawać się „niewystarczająca”. Czasem czujemy rozczarowanie, że partner nie czyta nam w myślach. Traktujemy to jako wadę relacji, jako znak niedopasowania. Bo przecież partner musi wiedzieć, co myślę, czego chcę, a czego nie. Tymczasem o pewnych rzeczach powinniśmy mówić jasno i klarownie, to nie dzieje się automatycznie.
Wracając do pytania, zakochujemy się w osobach, które nas ranią przede wszystkim dlatego, że mamy wgrany w nasz system pewien wzorzec. On z nieświadomego poziomu pociąga za sznurki i tutaj warto też zastanowić się, czym naprawdę jest zakochanie.
Jak odróżnić zdrową chemię od toksycznej ekscytacji?
To jest cholernie trudne. I trzeba to powiedzieć wprost. Na początku relacji wszystko — zarówno to, co może się okazać toksyczne, jak i to, co może być zdrowe — stymuluje nasz układ nerwowy w bardzo podobny sposób. Kiedy poznajemy kogoś, kto nas fascynuje, pojawiają się napięcie, pociąg, pożądanie. I tutaj warto też odmitologizować jedną rzecz: mówi się często, że „wygląd się nie liczy, liczy się wnętrze”. Moim zdaniem to nie do końca prawda. Jasne, w długodystansowych relacjach wygląd może schodzić na dalszy plan, ale na początku — to właśnie zmysły często grają pierwsze skrzypce.
Mówi się często, że „wygląd się nie liczy, liczy się wnętrze”. Moim zdaniem to nie do końca prawda. Jasne, w długodystansowych relacjach wygląd może schodzić na dalszy plan, ale na początku — to właśnie zmysły często grają pierwsze skrzypce.
Najbliżej mi tu do powiedzenia: „przyciągnij wyglądem, zatrzymaj charakterem”. Na początku relacji liczy się energia, jaką ktoś emanuje. Ta chemia, to przyciągnięcie — jest kluczowe. Jeśli nie pojawia się pożądanie, trudno nam będzie wejść w romantyczny tryb relacji. To dlatego niektórzy panowie czy panie „lądują w friendzonie” — bo choć mają świetny charakter, są wspaniałymi ludźmi, to po prostu nie zadziałała między nimi ta chemia.
I właśnie to jest ważne. Jeśli między dwojgiem ludzi jest wyłącznie przyjaźń, a z jednej strony pojawia się pożądanie, to — prędzej czy później — ktoś zacznie cierpieć. W zdrowych relacjach powinniśmy więc dobrze rozpoznawać, co nas pociąga w drugim człowieku. Warto zadawać sobie pytania: co mnie kręci? Jakie cechy, zachowania, sposób bycia, wygląd — wywołują we mnie ekscytację?
Czasem wchodzimy w relacje nie z poziomu serca, ale z poziomu ego. Ktoś może mieć wysoki status, sukcesy, imponować nam — i to nas pociąga. Ale może się okazać, że tak naprawdę ekscytuje nas samo zdobywanie tej osoby. Kiedy osiągniemy „cel” — np. ta osoba odwzajemni zainteresowanie albo pójdziemy z nią do łóżka — nagle tracimy zainteresowanie. To może dziać się całkowicie nieświadomie. Myślimy, że chcemy czegoś poważnego, a tak naprawdę napędza nas mechanizm: „chcę zdobyć, bo imponuje mi niedostępność”. Dlatego tak istotna jest znajomość siebie. Jeśli nie przyjrzymy się własnym schematom — nie rozpoznamy, kiedy ekscytacja jest prawdziwa, a kiedy jest tylko echem starego wzorca.
No właśnie, jak dzieciństwo wpływa na nasze wybory miłosne?
Ogromnie. Jeśli miałem w dzieciństwie emocjonalnie niedostępnego rodzica, o którego uwagę musiałem zabiegać, to uczę się, że miłość wymaga poświęceń. Że muszę rezygnować z siebie, żeby zasłużyć na odrobinę uwagi. To się staje moim wzorcem relacyjnym. Utrwala się przekonanie: „taki, jaki jestem, nie wystarczę”.
I wtedy, jako dorosły, mogę spotkać kogoś, kto z pozoru zupełnie nie przypomina mojego rodzica — ale jego emocjonalna niedostępność odpala we mnie cały mechanizm. Nagle chcę się starać, zabiegać, udowadniać, że zasługuję. I to, co dla kogoś innego byłoby po prostu brakiem zaangażowania, dla mnie staje się ekscytujące. Bo mój mózg racjonalizuje: „on jest inny, wyjątkowy, nie rzuca się na mnie z atencją, więc jest wartościowy”.
Jeśli miałem w dzieciństwie emocjonalnie niedostępnego rodzica, o którego uwagę musiałem zabiegać, to uczę się, że miłość wymaga poświęceń. Że muszę rezygnować z siebie, żeby zasłużyć na odrobinę uwagi. To się staje moim wzorcem relacyjnym. Utrwala się przekonanie: „taki, jaki jestem, nie wystarczę”.

Zaczynamy interpretować dystans jako tajemniczość. Ignorowanie jako pewność siebie. I to nas wciąga. Kobieta, która spotyka mężczyznę wycofanego emocjonalnie, może poczuć się poruszona — nie dlatego, że on jest naprawdę interesujący, ale dlatego, że w jej ciele uruchomił się stary schemat. Taki, który zna z dzieciństwa.
Co sprawia, że zostajemy w takiej relacji?
Zaczyna się zdobywanie kolejnych „baz”, jak w grze. Ale po czasie pojawia się frustracja: „Czuję się niewidziana. Nie wiem, na czym stoję. On się nie określa”. Tylko że zamiast odejść, uruchamia się potrzeba jeszcze większego zaangażowania. Bo gdzieś głęboko mamy nadzieję, że może tym razem ktoś nas wybierze. Tym razem się uda. I bardzo rzadko mamy w tym momencie świadomość: „aha, to mój stary wzorzec”. Raczej opowiadamy sobie historie, które racjonalizują wybór partnera. I tak powielamy relacyjne pętle, które w dzieciństwie uznaliśmy za „normalne”.
Czuję, że muszę zasłużyć na jego uwagę, to raz. Dwa, mam przekonanie, że mogę go zmienić. To bardzo częsty mechanizm. Wielu ludzi — niezależnie od płci — wchodzi w relację z myślą, że przy ich boku partner się otworzy, zmieni, nauczy się kochać. W moim „Programie Autoterapii Online” sporo o tym mówię. To przestrzeń, gdzie krok po kroku analizujemy całe tło: od dzieciństwa, przez kolejne relacje, aż po te schematy, które nieświadomie odpalają się w naszych dorosłych wyborach. Uczymy się odróżniać, kiedy działamy z autopilota, a kiedy naprawdę dokonujemy świadomych decyzji.
Wielu ludzi — niezależnie od płci — wchodzi w relację z myślą, że przy ich boku partner się otworzy, zmieni, nauczy się kochać.
W takich sytuacjach pojawia się coś, co można nazwać nieuświadomionym mechanizmem naprawczym. To próba uleczania ran z dzieciństwa poprzez dorosłą relację. Jeżeli jako dziecko nie dostałem miłości, na którą czekałem, to mogę — często nieświadomie — wierzyć, że uda mi się ją w końcu zdobyć. I właśnie dlatego przyciąga mnie ktoś, kto przypomina mi emocjonalnie niedostępnego ojca czy matkę. Pojawia się nadzieja, że tym razem się uda. Że ta osoba da mi to, czego tak bardzo brakowało.
Ale prawda jest taka: druga osoba nie może być naszym terapeutą. Może nas wspierać — to jasne, i to ogromnie cenne — ale nie uleczy za nas naszych ran.
Jaką rolę odgrywają w tym style przywiązania?
Ogromną. Style przywiązania kształtują się w dzieciństwie — w relacji z opiekunem. Jeśli np. rodzice nie odpowiadali adekwatnie na moje potrzeby, jeśli zostawiali mnie samego „żebym się wypłakał”, to nie rozwinęło się we mnie poczucie bezpieczeństwa. Nie czuję, że mogę na nich liczyć.
Dziecko potrzebuje rodzica jak przystani – bezpiecznego miejsca, z którego może wypłynąć w świat, eksplorować, doświadczać, ale do którego zawsze może wrócić. A jeśli tego zabraknie – w dorosłym życiu trudno nam naprawdę poczuć się bezpiecznie z drugim człowiekiem.

W psychologii mówi się o bezpiecznym stylu przywiązania jak o Świętym Graalu – czymś rzadkim, ale niezwykle cennym. Z moich doświadczeń gabinetowych wynika, że posiada go może 1% osób. Większość z nas nosi w sobie inne wzorce – często te oparte na lęku. Jeśli jako dziecko płakałem, a nikt nie reagował… to uczę się, że świat nie odpowiada na moje potrzeby, a osoby, które kocham, mogą odejść. I to zostaje – nie tylko w głowie, ale w ciele, w napięciu, w oddechu, w relacjach.
Jak to się potem objawia w relacjach?
Osoba z lękowym stylem przywiązania nie znosi separacji. Gdy partner na chwilę się oddala — fizycznie lub emocjonalnie — pojawia się potężny lęk. Mózg zaczyna podważać wszystko: czy on mnie kocha? Czy nie zdradza? Czy nie jest na mnie zły? Czy ja zrobiłem coś nie tak? Potrzeba ciągłych zapewnień, kontroli, bliskości może być wykańczająca — dla obu stron.
To nie jest „kaprys” czy „zazdrość bez powodu”. To bardzo realny, zapisany w ciele lęk. Przykład? Wieczorem jest cudownie — czułość, buziak, bliskość. A rano… partnerka wydaje się mniej entuzjastyczna, może po prostu niewyspana. Ale mózg lękowy od razu bije na alarm: coś jest nie tak. Coś zrobiłem. Może mnie już nie kocha. Albo partner nie odpisuje przez kilka godzin, bo jest w pracy. A osoba z tym stylem przywiązania czuje fizycznie: to na pewno koniec. To ja zawiniłem. Zostanę odrzucony. I właśnie dlatego te relacje bywają tak trudne — nie z powodu złej woli, ale z powodu nieuleczonych ran z przeszłości.
Kolejny przykład? Partner lub partnerka wysyła mi wiadomość bez emotikonki. Niby drobiazg, ale w moim ciele natychmiast pojawia się lęk. W głowie pojawia się myśl: „Czy na pewno wszystko w porządku?”. Oskarżam siebie, czuję się zagrożony. W takich chwilach kluczowe jest, żeby zacząć rozumieć, co się dzieje w naszym ciele — dlaczego reaguję właśnie tak.
To moment, w którym uczę się opiekować sobą. Osoba z lękowym stylem przywiązania musi nauczyć się rozpoznawać, kiedy aktywuje się stary wzorzec — ten schematyczny, pierwotny lęk. Pomaga wtedy spojrzenie na siebie z trzech perspektyw: emocji, myśli i zachowań. Jeśli nie mam żadnych realnych dowodów na to, że partnerka mnie odrzuca — to znaczy, że moje ciało wpada w panikę z powodu przeszłych doświadczeń.
I co wtedy można zrobić?
Na szczęście mamy wpływ na nasze myśli. Bo kiedy czuję lęk, moje myślenie też staje się lękowe. Jeśli czuję smutek — myśli również będą smutne. Ludzie smutni słuchają smutnych piosenek. To naturalne. Kiedy jestem radosny — łatwiej myśleć o dobrych rzeczach. Dlatego kiedy czuję lęk w relacji, moje myśli zaczynają podsuwać czarne scenariusze. I wtedy muszę świadomie nauczyć się zatrzymać ten proces i stworzyć alternatywną wersję zdarzeń — opartą na faktach, nie na emocjach. Uczę tego w moim programie i wiem, że to się da zrobić, ale wymaga praktyki i pracy. To nie zniknie od dotknięcia magiczną różdżką.
A jeśli ten lęk nigdy nie zniknie całkowicie?
I bardzo możliwe, że nie zniknie. I to też jest okej. Celem terapii nie jest to, by wyeliminować lęk, tylko nauczyć się reagować na niego w nowy sposób. Przykład: pojawia się lęk — ciało się spina, serce wali, żołądek się ściska. To fizjologiczna reakcja, automatyczna, poza kontrolą. Ale dalej mam wybór. Zamiast popłynąć za myślą „na pewno mnie zdradza”, mogę powiedzieć sobie: „to mój wzorzec się odezwał, nic złego się nie dzieje”.
Bo jeśli za lękiem pójdą i myśli, i zachowania — zaczynam działać z pozycji zagrożenia. Mogę zacząć kontrolować partnera, wypytywać, sprawdzać. „Z kim piszesz?”, „Czemu nie odpisałaś?”, „Kochasz mnie jeszcze?”. I wtedy… mogę realnie zniszczyć coś, co miało potencjał być bliską, zdrową relacją.
Czyli chodzi o to, żeby nie przerzucać odpowiedzialności na partnera?
Dokładnie. Druga osoba nie może być naszym terapeutą. Ale jej postawa może wspierać proces. Jeśli mam lękowy styl przywiązania i potrafię to zakomunikować: „Słuchaj, mam z tym trudność, czuję się czasem zagrożony” — a partner czy partnerka odpowie z wyrozumiałością — to już bardzo wiele. Ale nie może wchodzić w rolę „uspokajacza”. Jeśli partner zacznie dawać się kontrolować, mój mózg zacznie uczyć się: „Czujesz lęk? Kontroluj — wtedy będzie bezpiecznie”. I zamiast leczyć schemat, tylko go wzmacniam. Relacja zaczyna być oparta na kontroli, a nie na zaufaniu. I nikt na tym nie zyskuje.

A jeśli druga osoba też ma swój „styl”, np. unikający?
To jest chyba jedna z najbardziej wybuchowych mieszkanek. Lękowy styl i unikający styl razem — to klasyczna relacyjna pętla. Osoba lękowa, czując zagrożenie, szuka bliskości, zapewnień, obecności. A osoba z unikającym stylem… czuje się przytłoczona i ucieka. I im bardziej jedna strona się zbliża, tym bardziej druga się oddala. I koło się zamyka. To może być bardzo bolesne. I choć obie osoby mogą się nawzajem ranić — często tkwią w tej pętli bardzo długo. Dlatego niezbędna jest tu świadoma praca — zarówno indywidualna, jak i relacyjna. Praca nad emocjami, nad nowymi strategiami radzenia sobie, nad komunikacją. Bo bez tego… możemy nigdy nie wyjść z tego błędnego koła.
Lękowy styl i unikający styl razem — to klasyczna relacyjna pętla. Osoba lękowa, czując zagrożenie, szuka bliskości, zapewnień, obecności. A osoba z unikającym stylem… czuje się przytłoczona i ucieka. I im bardziej jedna strona się zbliża, tym bardziej druga się oddala.
Jak rozpoznać, czy ktoś naprawdę nas pociąga, czy po prostu odpala nasz stary schemat?
Znowu — najważniejsze jest poznanie siebie. Trzeba stanąć w prawdzie ze sobą i odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania: jakiej relacji pragnę? Jakie są moje potrzeby w związku? Co musi się w nim wydarzać, żebym czuł się spełniony? Na przykład: czy potrzebuję bliskości? Czułości? A może kluczowe jest dla mnie, by usłyszeć „kocham cię”? Muszę znać swój język miłości i wiedzieć, bez czego nie będę czuć się w relacji bezpiecznie i dobrze.
Ale równie ważne jest uświadomienie sobie, czego na pewno nie chcę. Bo często zostajemy w trudnych, toksycznych relacjach właśnie dlatego, że nie mamy tej granicy. Nawet gdy widzimy, że coś nas rani, zostajemy — bo to znajome. Bo w dzieciństwie też tak było. Tata krzyczał na mamę, a mama milczała. Albo był chaos, zdrady, przemoc emocjonalna czy fizyczna. Wtedy nie mieliśmy wpływu. Ale nasz układ nerwowy się tego nauczył i teraz… odtwarza to w dorosłym życiu.
I zostajemy w takich związkach mimo świadomości, że to nas niszczy?
Tak. Mózg kocha to, co znane. Woli piekło, które zna, niż niebo, którego nie umie sobie wyobrazić. Ludzie potrafią powiedzieć: „on mnie bije, tylko jak pije, ale poza tym jest wspaniały”. I kiedy pytam, co znaczy „wspaniały”, słyszę: „no, nie zdradza mnie”. Dla tej osoby to już wystarczający powód, by zostać. Dlaczego? Bo nie zna innego modelu. Bo nie wierzy, że zasługuje na więcej.
I tak wchodzimy w błędne koło. Jesteśmy ranieni, ale nie potrafimy odejść. Bo nasz układ nerwowy jest uzależniony od rollercoastera emocjonalnego: trochę miłości, trochę odrzucenia. Trochę czułości, potem pogarda. I kiedy trafiamy na osobę spokojną, dobrą, życzliwą — ta osoba może wydawać się… nudna. Bo jeśli ktoś nie funduje nam odrzucenia, nie odcina się, nie znika, tylko daje spokój i stabilność — nasz mózg może uznać: „tu nie ma chemii”. I wtedy… odrzucamy tych, z którymi moglibyśmy naprawdę zbudować coś wartościowego. A potem pytamy siebie: „czemu znowu zakochałem się w kimś, kto mnie rani?”.
Nasz układ nerwowy jest uzależniony od rollercoastera emocjonalnego: trochę miłości, trochę odrzucenia. Trochę czułości, potem pogarda. I kiedy trafiamy na osobę spokojną, dobrą, życzliwą — ta osoba może wydawać się… nudna.
Dlatego warto zatrzymać się i zapytać: co tak naprawdę mnie do tej osoby ciągnie? Czy to zgodne z moimi wartościami i potrzebami? Czy ta relacja naprawdę daje mi to, czego szukam – czy tylko karmi coś, co dobrze znam, ale co mnie rani? Bo jeśli marzę o relacji, w której nie muszę się zastanawiać, czy jestem kochany… Jeśli pragnę bliskości, bezpieczeństwa, ciepła… To pociąg do osoby emocjonalnie niedostępnej nie jest głosem miłości. To głos mojego schematu.
A jeśli łapiemy się na myśleniu, że „on się przy mnie zmieni”?
To jeden z największych mitów. Oczywiście — ludzie się zmieniają. Ale bardzo rzadko tylko dlatego, że ktoś tego od nich oczekuje. Jeśli ktoś pokazuje, jaki jest, to prawdopodobnie właśnie taki jest. I nie ma co liczyć, że akurat dla nas stanie się kimś innym. Jeden z moich ulubionych cytatów brzmi: „Ludzie pokazują nam, jacy są, ale my im nie wierzymy”. My wolimy widzieć ich tak, jak ich sobie wyobraziliśmy. Zwłaszcza jeśli jesteśmy bardzo głodni miłości. A głód miłości z dzieciństwa potrafi być tak silny, że zadowalamy się byle czym. Jak mówię: jeśli jesteś bardzo głodny, zjesz nawet ze śmietnika. I kiedy trafiamy na kogoś, kto nas idealizuje, kto daje ogrom atencji, komplementów, prezentów — wydaje się, że oto spadł z nieba. Tworzymy w głowie wyidealizowany obraz tej osoby. I kiedy ona zaczyna zachowywać się inaczej — zimniej, bardziej obojętnie — zamiast zaktualizować swoje postrzeganie, trzymamy się tego pierwotnego obrazu. Myślimy: „To przypadek. To nie on. To chwilowe. Na pewno nie chciał”. Nasz mózg broni tej pierwszej wizji. Woli uwierzyć w fatum, złe duchy, w cokolwiek — byle nie przyjąć do wiadomości, że osoba, z którą jesteśmy, nie jest tą, za którą ją uważaliśmy. I wtedy godzimy się na kolejne krzywdy. Dajemy kolejne szanse. I wpadamy w to samo koło, raz po raz.
Warto obserwować, czy dana osoba odpala w nas adrenalinę, czy daje poczucie spokoju. I czy jej obecność rezonuje z tym, co dla nas ważne — a także z tym, czego już nie chcemy doświadczać w relacjach. A potem zaczyna się prawdziwa robota. Trzeba działać trochę wbrew biologii i intuicji. Jeśli ktoś bardzo mnie pociąga, ale zauważam, że to jest ten „stary” pociąg — związany z adrenaliną, napięciem, a nie spokojem — to warto się zatrzymać. I zapytać siebie: czy to naprawdę ja tego chcę, czy to mój schemat mnie tam ciągnie?
Trzeba działać trochę wbrew biologii i intuicji. Jeśli ktoś bardzo mnie pociąga, ale zauważam, że to jest ten „stary” pociąg — związany z adrenaliną, napięciem, a nie spokojem — to warto się zatrzymać. I zapytać siebie: czy to naprawdę ja tego chcę, czy to mój schemat mnie tam ciągnie?
Wtedy można zacząć stawiać granice. Komunikować, co mi się nie podoba, czego nie akceptuję. I sprawdzać, jak druga osoba reaguje. Czy chce współtworzyć relację, pracować nad nią? Czy tylko się dystansuje, odrzuca, ignoruje? Bo zdrowy związek to często nie wynik magii, ale codziennej pracy — z dwóch stron. Ale żeby w ogóle móc to wszystko robić, trzeba znać siebie. Dlatego ludzie potrzebują terapii. Potrzebują miejsca, w którym ktoś pomoże im spojrzeć na siebie z dystansu, bez iluzji.
W moim „Programie Autoterapii Online” pokazuję, jak to zrobić — krok po kroku. Mamy tam materiały wideo, ponad sto stron ćwiczeń, które pomagają dotrzeć do sedna. Bez ściemy. Bez omijania trudnych pytań. Najpierw poznaję siebie, definiuję swoje wartości, ustalam granice. Dopiero wtedy jestem gotów budować zdrowe relacje z innymi. A do tego — w programie mamy społeczność. Ludzie wspierają się nawzajem, jest klimat życzliwości, otwartości. To miejsce, które zawsze chciałem stworzyć — i ono naprawdę działa. Mam kontakt z uczestnikami, wspólnie konfrontujemy się z rzeczywistością. Pomagam im zobaczyć pewne sprawy z nowej perspektywy.
A co, jeśli ciało nadal nas ciągnie do tych, którzy nas ranią?
Wtedy trzeba to ciało zrozumieć. Bo ono może być jak źle skonfigurowany kompas. Może nas ciągnąć do kogoś, kto daje adrenalinę, bo w przeszłości nauczyliśmy się kojarzyć miłość z walką. Miłość i jej brak, czułość i odrzucenie — w kółko. Rollercoaster. A my się uzależniamy. Od hormonów. Od ulgi po napięciu. Ale to nie jest miłość. To uzależnienie emocjonalne. I z tego trzeba się obudzić. Zapytać siebie: czy naprawdę chcę żyć w ciągłej huśtawce? Czy chcę budować związek, czy tylko podsycać schemat? To wymaga odwagi. Dużych zasobów psychicznych. Ale to możliwe.
Może nas ciągnąć do kogoś, kto daje adrenalinę, bo w przeszłości nauczyliśmy się kojarzyć miłość z walką. Miłość i jej brak, czułość i odrzucenie — w kółko. Rollercoaster. A my się uzależniamy. Od hormonów. Od ulgi po napięciu. Ale to nie jest miłość. To uzależnienie emocjonalne.
Trzeba zobaczyć: okej, ta osoba karmi moje stare mechanizmy. Ale ja nie stworzę z nią spokojnej, wspierającej relacji. Przeciwnie — wykańcza mnie to. I wtedy trzeba świadomie szukać partnera, który pasuje do naszych prawdziwych potrzeb. A nie do wzorców, które nas niszczą.
Ciało może wtedy powiedzieć: „uciekaj, tu jest nudno, nie ma emocji”. I wtedy warto się zatrzymać. Popatrzeć z czułością na tę część siebie, która domaga się bodźców. I powiedzieć jej: wiem, czego szukasz, ale ja już nie chcę tak żyć. Ta osoba nie jest nudna — ona jest bezpieczna. A ja teraz wybieram bezpieczeństwo. Świadomie. Bo to jest miłość, jakiej pragnę. Nie pogoń za tym, co mnie kiedyś ukształtowało — tylko coś nowego, dojrzałego i prawdziwego.